sobota, 26 stycznia 2013

Kajdany

Pewien człowiek obudził się zakuty w kajdany.Wiele lat chodził po świecie,próbując się uwolnić.Pewnego dnia przechodził obok kowala,poprosił go o pomoc.Ten dwoma uderzeniami uwolnił go z kajdan.Wdzięczny został jego pomocnikiem,sługą a w końcu niewolnikiem.Przykuł się...do kowala.

piątek, 4 stycznia 2013

Śmierć spóźnia się o minutę

Teresa Torańska,zmarła przed paroma dniami dziennikarka,jest autorem tego wywiadu.Być może naruszam prawa autorskie (wywiad pochodzi z Gazety Wyborczej).Ale temat i historia opowiedziana w tym wywiadzie jest poza wszelkim prawem:
Śmierć spóźnia się o minutę
3 stycznia 2013
00:46

Śmierć spóźnia się o minutę
Teresa Torańska 2013-01-01, ostatnia aktualizacja 2013-01-02 17:16:30.0
Wiem, że jesteś szpiegiem, ale mnie jest wszystko jedno - pisze w swojej nowej książce Teresa Torańska. Oto jej fragment.
- Uprzedzam: o mamę proszę nie pytać.

A o babcię można?

- (Śmiech).

Ze mnie pan się śmieje?

- Ale z sympatią.

Babcia umarła na początku czerwca 1941 roku. Chorowała na serce. W trzy tygodnie później Niemcy zaatakowali Związek Sowiecki.

To była niedziela, 22 czerwca.

- Piękny słoneczny dzień. Byłem studentem drugiego roku medycyny. Pobiegłem do mamy. Mieszkała na drugim końcu miasta. Ja na Potockiej, dziadek na Domagaliczów. A mama...? Nie pamiętam. Zbierała się do wyjazdu. Pożegnaliśmy się.

Co pani tak na mnie patrzy? Miałem już 19 lat.

We Lwowie zaczął się straszny bałagan. Zwijała się administracja radziecka, uciekali Sowieci.

Spotkałem się z Dolfim, moim przyjacielem z dzieciństwa Adolfem Speiserem. Był ode mnie o dwa lata starszy. Pochodził z biednej rodziny, jego ojciec był zarządcą majątków ziemskich, gdzie spędzałem wakacje, jeździliśmy razem konno w Biłce Szlacheckiej.

Trzeba uciekać - stwierdziliśmy. - Tylko jak? - pytam go. - Nie mam możliwości.

- Wyjedźmy więc razem - zaproponował. - Politechnika organizuje wyjazdy i dostarcza ciężarówki.

Dolfi był studentem Politechniki Lwowskiej. - Zabieram dziewczynę - uprzedziłem go. - W porządku - odpowiedział.

Co za dziewczynę?

- No, dziewczynę. Nie wie pani, co to dziewczyna?

Dostałem się pod cholerny ostrzał. Kule padały ze wszystkich stron. Nie mogłem się zorientować, skąd konkretnie. Strzelali ukraińscy snajperzy poustawiani w oknach.

- Zabieram Dziewczynę - powiedziałem jej rodzicom. A Dziewczyna, że nie, że nie chce, nie może, jest chora na serce. - Umówiłem się z Dolfim - tłumaczę. - Dolfi na nas czeka.

W końcu idziemy. Od niej do Politechniki było z siedem minut. Dziewczyna wpada w histerię. Że nie będzie uciekać. Zaczęła się między nami straszna szamotanina słowna.

Pod Politechniką czekał Dolfi i stała ciężarówka. Powiedziałem Dolfiemu, że nie jadę.

Wracamy. Matka Dziewczyny jest zrozpaczona: - Coś ty zrobiła? Przecież musicie uciekać!

Dziewczyna po kilku minutach zmienia zdanie. Biegniemy pod Politechnikę. Ciężarówki już nie ma, odjechała. Dolfi zaginął.

Tylko niech pani nie pyta, co się stało. Bo nie wiem. Nic nie wiem. Szukałem go, latami, pytałem...

Niemcy podchodzili pod Lwów. Codziennie bombardowali. Ukryłem się w szpitalu przy ulicy Potockiego. Skierowano mnie na górę do sali, gdzie leżał rosyjski żołnierz przejechany przez armatę. Wyglądał jak balon. Miał rozedmę płuc. Połykał coraz więcej powietrza i go nie wydmuchiwał. Kazali mi go pilnować razem z pielęgniarką. Nie wiedzieliśmy, jak mu pomóc, ani ona, ani ja. Nie mogłem znaleźć lekarza. Upiorna niemożność zrobienia czegokolwiek.

I straszna scena. Wania leży, umiera, jest już wielki jak fortepian. My z pielęgniarką siedzimy w pokoiku obok, przy otwartych drzwiach. Czekamy na jego śmierć...

Powiem coś pani. Ale musi być pani kumplem przez kilka sekund.

Spróbuję.

- Noc. Siedziałem w fotelu, ona mówi, że jest jej niewygodnie. Że też chce na fotel. Zachciało się jej amorów. Powiedziałem: nie. Nie zrozumiała, dlaczego nie. Była bardzo zdziwiona. Nie chciałem jej tłumaczyć.

Muszę wyjść ze szpitala. Niemcy lada moment mogą wjechać do Lwowa i zająć szpital. Od razu odkryliby, że jakiś obcy facet się w nim pałęta. Wyszedłem na ulicę. Znowu był piękny słoneczny dzień, niedziela.

Czyli 29 czerwca 1941 roku.

- Na ulicach nie było ani Sowietów, ani Niemców.

Szedłem Potockiego do Sapiehy. Zobaczyłem małe zbiegowisko. Na chodniku leżał człowiek. Zadźgano go nożem, uderzono wielokrotnie. Odwróciłem głowę, nie mogłem patrzeć. Uciekłem.

W nocy z niedzieli na poniedziałek do Lwowa wszedł Legion Bandery.

- Nawet nie wiedziałem, że taki istnieje.

W poniedziałek weszli Niemcy, a we wtorek w pierwszym pogromie Ukraińcy razem z Niemcami zabili prawie dwa tysiące Żydów.

- Nie wiedziałem o tym. Znajomi umieścili mnie w mieszkaniu ciężko chorego starego człowieka. Był umierający. Ciężko oddychał. Siedziałem przy nim. Nie wychodziłem. Po trzech dniach agonia. Pierwszy raz widziałem agonię.

Znowu muszę wyjść. Jest już administracja niemiecka. Na domach wiszą flagi żółto-niebieskie, na urzędach niemieckie z czarną swastyką na białym polu.

I kolejne pogromy.

- Nie miałem świadomości, co się dzieje. Byłem bardzo naiwnym chłopakiem. Moja naiwność graniczyła czasami z głupotą. W pierwszych dniach okupacji bez przerwy wpadały mi do głowy pomysły literackie. Na przykład, że trzeba coś robić przeciwko Niemcom. Odszukałem zaprzyjaźnionego Ukraińca. Bardzo sympatyczny chłopak, na uniwersytecie był sekretarzem Komsomołu.

- Słuchaj, tu weszła armia niemiecka - mówię mu - nie uważasz, że trzeba coś robić? - Co robić? - pyta, ale cierpko jakoś.

Mówię: - Trzeba się skrzyknąć i założyć jakąś nielegalną komórkę.

- Michał - powiedział mi - wracaj do domu. I w czwartek czy piątek - podał konkretną datę - uważaj, bardzo uważaj, nie chodź po ulicach. - Dlaczego? - Coś będzie.

Nic więcej mi nie powiedział. Ale ostrzegł. Był Ukraińcem i wiedział.

Siedzę w domu rodziców Dziewczyny i słyszymy, że ukraińska bojówka idzie ulicą Potockiego. Sprawdzają dom po domu, wyciągają z nich Żydów i odstawiają do Niemców. Rodzice Dziewczyny pakują mnie do pawlacza. Czekamy.

Siedzę w niedomkniętym pawlaczu i powtarzam francuskie słówka. Uczyłem się wtedy francuskiego. Bojówka dochodzi do naszej kamienicy. Matka Dziewczyny wyglądała na stuprocentową Polkę, ojciec też, w czasie I wojny był oficerem w armii austriackiej. To w ogóle była z wyglądu szlagońska rodzina.

Nazywali się...?

- Potrzebne? Hüttnerowie.

Matka otwiera drzwi. Jakiś głos pyta: jest tu ktoś? Matka odpowiada: - Nie, nikogo nie ma. I słyszę głos stróżki: - To są nasi lokatorzy, nikogo obcego u nich nie ma.

Poszli sobie.

To się powtórzy, byłem pewny. Trzeba uciekać ze Lwowa.

Z panem Hüttnerem wybraliśmy się na rekonesans do jego posiadłości. On miał pod Lwowem niewielki folwark. I też był naiwny, bardziej niż ja. Mocno wierzył, że jego chłopi nie tylko nic złego mu nie zrobią, ale wprost odwrotnie - w biedzie poratują.

Ze Lwowa szliśmy pieszo, kilkadziesiąt kilometrów. Nie wzbudzało to niczyich podejrzeń. Nie było komunikacji i setki ludzi przemieszczały się pieszo. Szliśmy przez tereny zamieszkane przez Ukraińców. Po drodze natknęliśmy się na jakieś małe miasteczko, upiorne. Co tutaj się dzieje? - pytamy.

- Aaa, bożnicę zamknięto, Żydów spędzono do bożnicy i spalono.

Zatrzymaliśmy się na skraju lasu u Żyda. Był chłopem, miał niewielkie gospodarstwo, mieszkał z córką, bardzo sympatyczną dziewczyną.

W nocy bałem się zasnąć. Ktoś kręcił się wokół domu, słyszałem jakieś krzyki, rozmowy. Nad ranem ucichło, odeszli.

Następnej nocy zatrzymaliśmy się u Ukraińca. Pozwolił przespać się w swojej stodole na sianie.

Rano wychodzimy. Pan Hüttner mówi: - Mleka trzeba się napić. - Może - protestuję ostrożnie - nie będziemy pić mleka. A on: - Będziemy - odpowiada. - Jesteśmy zziębnięci.

Poszedł do gospodarza, wziął mleko, przyniósł. Po 15-20 minutach nadbiega czarna milicja.

Ukraińska?

- Tak, od koloru mundurów. Polska miała granatowe, ukraińska czarne. Czarna milicja to było coś najgorszego, gorszego niż hitlerowcy.

Kogo szukali?

- Żydów. Ale mnie pani zaskoczyła pytaniem.

Dlaczego?

- Później odpowiem. Ustawili nas przy płocie. My nie wyglądaliśmy na Żydów. Pan Hüttner w ogóle nie wyglądał. A ja wprawdzie byłem brunetem, ale czy Żydem jestem, czy nie jestem, nie było ewidentne. Widocznie coś jednak podejrzewali.

Stoję przy płocie. Zaczyna się rozhowor.

Padają pytania: kto jesteście? co robicie? dokąd idziecie? Pan Hüttner mówi spokojnie: do folwarku, ja tam dalej mam folwark.

Będziemy musieli sprawdzić - odpowiadają. Próbuję bagatelizować: - Co sprawdzać? - udaję zdziwienie.

Mieliśmy plecaki. Wyglądaliśmy jak Polacy, którzy wybrali się w podróż, a nie jak Żydzi, którzy uciekają i do plecaków upychają najcenniejsze rzeczy.

Zaczęli rewidować nasze plecaki. Były w nich jakieś drobiazgi, w moim nawet książka. To ich przekonało. - Co wy sobie myślicie?! - zaatakowałem ich. - Za kogo nas bierzecie! - podniosłem głos.

Miałem wrażenie, że trochę ich to speszyło. Prawdopodobnie pomyśleli, że lepiej nas puścić, bo zaprowadzą na komisariat, okaże się, że jesteśmy Polakami, i wygłupią się. Krzyknęli: - Zmykajcie z tej wsi, natychmiast.

Znał pan ukraiński?

- O, tak. Moja mama była bardzo, ale to bardzo ukrainofilska. W domu panował kult Vincenza. W swojej bibliotece miała dużo książek ukraińskich. Lubiła ich kulturę, literaturę. Ja nie. Uważałem, że kulturę mają słabą, a literaturę marną. Z wyjątkiem - liryków. Mieli paru niezłych poetów modernistycznych: Tyczynę, Bażana, Sosiurę.

Wróciliśmy do Lwowa. Przyjechał Ukrainiec, który Hüttnerom dowoził żywność. Powiedział, że tego Żyda z córką, u których spędziliśmy noc, wykończono następnej. Ona miała 18 lat.

W rodzinie Dziewczyny był Grzegorz Janowszczyński. Proszę zwrócić uwagę na imię i nazwisko. Wyglądał jak Polak z XVIII wieku, blondyn, wysoki, uśmiechnięty. Natomiast jego rodzina - żona i dwóch synów - po żydowsku. Mieszkali w Sokalu. On był znanym adwokatem, bardzo majętnym. Został prezesem Judenratu w getcie. Zaproponował Hüttnerom, by się do niego przenieśli. Pojechałem tam jako narzeczony ich córki. Zamieszkaliśmy w jego domu. Stał obok getta, getto nie było ogrodzone. Żydzi nosili biało--niebieskie opaski na prawym ramieniu.

W pierwszy dzień budowałem drogę, w następne zapędzili nas do budowy mostu. Wchodziliśmy do głębokiej rzeki i ustawialiśmy przęsła. Zbliżała się zima. Grzegorz powiedział: przy tym moście zginiesz. Skierował mnie do przychodni żydowskiej. Zostałem asystentem lekarza.

Wie pani, gdzie jest Sokal? To powiatowe miasteczko 80 km na północ od Lwowa.

10 tysięcy mieszkańców.

- Tylko? Wydawało mi się, że większe. Nad Bugiem (śmiech). Ustawiałem most na Bugu!

Wie pani, dlaczego się śmieję? Bo ja tej rzeki, mieszkając jeszcze w Sokalu ponad rok, ani razu potem nie widziałem. I kiedy panna Tomeczek - córka listonosza albo urzędnika pocztowego, Polaka oczywiście, który mieszkał obok Janowszczyńskich - powiedziała mi, w ramach sąsiedzkiej wymiany zdań, że wybiera się na plażę, to dla mnie było, jakby szła na Marsa. A ona zachowywała się normalnie. Bardzo wielu Polaków zachowywało się normalnie.

Pana matka dotarła do Samarkandy.

- Tak? Nie wiedziałem. Nic o niej nie wiedziałem.

Późną wiosną 1942 roku odbyła się w getcie pierwsza akcja. Do getta przyjechało Einsatzkommando. To była formacja, która wchodziła na zdobyte tereny za Wehrmachtem i mordowała. Grzegorz ukrył nas na strychu, zakazał wychodzenia.

Siedzimy zamknięci, jest z nami jakaś nauczycielka. Wiemy, że Einsatzkommando wywiezie z getta jedną trzecią ludzi. Na stacji przygotowano dla nich wagony. Pojadą do Bełżca.

Nauczycielka wpada w histerię, mówi: - Dlaczego tylko my?

Myśląc o...?

- Tak. O Polakach.

Bez komentarza. Jedźmy dalej.

Nie. Jak się zachowywali?

- Kto, Polacy? W Sokalu bardzo dobrze, cicho, nie słyszałem o żadnym drastycznym przypadku.

Nagle potworny ryk. Potworny. Tłumu. Co jest? Dom Grzegorza stał niedaleko głównej ulicy prowadzącej do dworca kolejowego. Co jest!

Wrócił Grzegorz z Judenratu. Pytamy: co było? Opowiedział: szła kolumna śmierci, przechodziła obok gimnazjum ukraińskiego i młodzież gimnazjalna wyległa do okien, na wielu piętrach. Głośno rycząc, cieszyła się, że Żydzi idą na śmierć. Miała jubel.

Dlatego byłem zaskoczony pani pytaniem.

Spotkałem się z ich strony z najbardziej okrutnymi zachowaniami, które anulowały wszelkie znane mi dotąd normy.

W getcie zrobiło się strasznie. Grzegorz powiedział mi: - Słuchaj, uważam, że nie powinieneś więcej chodzić do pracy, zostań w domu. W getcie nie było już przymusu pracy. Ale jak ktoś nie miał pracy, ginął z głodu na ulicy. W pracy dostawało się kartki na chleb i marmoladę.

Zostałem w domu. Strasznie się nudziłem, było głodnawo. Pewnego dnia Grzegorz przyniósł gazetę. Nazywała się "Das Reich", typowa goebbelsowska. Był w niej inserat, który mnie zdumiał.

Julius Groos, coś pani to mówi?

Nic.

- Założył w Heidelbergu największe wydawnictwo językowe, które istnieje do dzisiaj. Specjalizowali się w wydawaniu samouczków. Wydali ze sto, a może i dwieście, z różnych dziwnych języków. Był suahili, aleucki, bantu. W tym inseracie znalazłem informację, że filia wydawnictwa znajduje się w Warszawie i samouczki można zamawiać za zaliczeniem pocztowym. Patrzę na cenę, straszna taniocha. - Grzegorzu - poprosiłem - okropnie się nudzę. Zafundujesz mi parę samouczków?

Zafundował mi pięć. Francuski, angielski, włoski, czeski i... piątego zapomniałem.

Może niemiecki?

- Nie, niemiecki znałem ze szkoły.

Hebrajski?

- Nie, nie. Hebrajski pominąłem, zamówienie mogłoby być podejrzane.

To może duński?

- Dlaczego?

Bo w swoim doktoracie wykorzystał pan duńskie prace.

- Nie, nie, duńskiego uczyłem się już po wojnie.

Ja, proszę pani, zawsze strasznie lubiłem obce języki. Przyjemność mi sprawiało czytanie gramatyk, słowników, odkrywanie ducha języka.

Po drugiej akcji Janowszczyński powiedział mi: masz dwa tygodnie. Był listopad 1942 roku. W Sokalu byłem od lipca 1941.

Skąd wiedział?

- Judenrat wszystko wiedział. Wiedział, kiedy przyjeżdża Einsatzkommando, i co ich przyjazd oznacza. Grzegorz jednak nigdy nam o tym nie mówił, nigdy.

Przeżył?

- Nie. Choć mógł. Proponowali mu ucieczkę na Węgry. Powiedział, że nie. Że nie zostawi ludzi. Z całą rodziną poszedł, z żoną, dziećmi.

Do Bełżca?

- Tak, w trzeciej akcji. Ostatniej. Poszedł ze wszystkimi.

Hüttnerowie zdecydowali się wracać do Lwowa. Mieli tam zaprzyjaźnionych Polaków. A ja zastanawiałem się, dokąd pryskać. Na Węgry mi się nie uda, bo po drodze spotkam folklor ukraiński, od razu więc mnie wyłapią. We Lwowie też nie miałem szans. Był już obóz janowski.

Powstał 31 października 1941 roku przy ulicy Janowskiej 134.

- Wiedziałem, że to katownia.

Urząd Gminny w Sokalu, w którym pracowali Polacy, wydawał fałszywe dokumenty w wielkich ilościach. Nie wiem, czy za darmo, czy za opłatą. Jeśli opłatą, to niewielką. Pamiętam chłopaka, który dostarczał formularze. Nie wiem, czym to się dla niego skończyło.

Z polskiego urzędu dostałem trzy różne dokumenty na nazwisko Adam Tyborowicz. Żeby zależnie od okoliczności legitymować się inaczej.

Zaczęto mi szukać pracy. Ktoś był zaprzyjaźniony z volksdeutschem z Kamionki Strumiłłowej, który pracował w zarządzie dróg. Zwrócono się do niego, czyby mi czegoś nie załatwił. Załatwił pracę w urzędzie drogowym w Złoczowie.

Złoczowa nie znałem, kojarzył mi się tylko z wydawnictwem Ozjasza i Wilhelma Zukerkandlów. Wydawali "Bibliotekę Powszechną", różne serie tanich i popularnych książek z literatury pięknej.

Przyjechałem do urzędu rano, byłem elegancko ubrany, w garniturze, w koszuli z krawatem. To był element strategii. Uciekający Żydzi albo nie mieli pieniędzy na ubiór, albo o niego nie dbali, skoncentrowani na ratowaniu życia. Ja wyglądałem na takiego, co żyje normalnie. Chce pracować, zarabiać pieniądze. Przyjechałem rano pociągiem ze Lwowa, wszedłem do urzędu drogowego. To był mały urząd, ze trzy pokoiki, pracowały w nim cztery osoby, Polacy. Kierownik przyjął mnie entuzjastycznie, byłem polecony przez Niemca. - Ach, jak dobrze, że pan przyjechał - ucieszył się - dzięki panu Żyda mogliśmy się pozbyć. Struchlałem.

Biurko, proszę bardzo, dokumenty, proszę się zapoznać.

Teraz powiem pani coś, co mnie samemu zgrzyta konfabulacją. Nie wiem, może mi się przyśniło. Zapamiętałem tak: nagle wszyscy podeszli do okna. Niemcy prowadzą grupę Żydów pod strażą. I pada - w tym pokoju - określenie, że prowadzą ich "na mydło".

W 1942 roku?

- Jesienią. To wydaje się wręcz niewiarygodne. Wiedza, co dzieje się z Żydami, chyba nie była wtedy powszechna.

Pan wiedział?

- Nie. O Auschwitz, Treblince, Majdanku dowiedziałem się dopiero po wojnie. Nikt z moich znajomych nie wiedział. Holocaust był przecież czymś niewyobrażalnym. A człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie czegoś niewyobrażalnego.

Poszedłem do kierownika, siedział w innym pokoju. Powiedziałem: bardzo dziękuję, że pan mnie przyjął do pracy, podoba mi się tutaj.

- Ale - mówię - może tego człowieka (nie powiedziałem Żyda) nie warto zwalniać, ja się z nim pracą podzielę.

Nic nie odpowiada. Zasuwam dalej. - Pracy jest dużo, starczy na dwóch. Będzie lepsza.

Wysłuchał, nie skomentował.

Wracam do swego biurka. Nie mija pół godziny, jeden z urzędników podchodzi do mnie i cichym głosem mówi: - Zmywaj się natychmiast, przychodzą po ciebie. Coś ty powiedział kierownikowi? - pyta.

Kierownik powiadomił policję lub gestapo. Brunet ujmujący się za Żydem wydał mu się podejrzany. Prawdopodobnie zawiadomił policję granatową. Polak nie dzwoniłby raczej na gestapo.

Wyszedłem niby do ubikacji i szybko na ulicę. Co z sobą zrobić? Jakaś grajzlernia - widzę - w suterenie. Mały sklepik, z ladą. Mam trochę pieniędzy, pójdę się czegoś napić. Schodzę do sutereny schodkami. Otwieram drzwi. Ukrainiec patrzy na mnie tak, że wiem, iż muszę się cofnąć. Odwracam się i wychodzę. Dokąd iść? Jest kościół. Wchodzę do kościoła. Muszę się uspokoić. Do kościołów policja nie wchodziła.

Pytała mnie pani, jak zachowywali się Polacy. Czasami jak ten kierownik. On nie musiał zawiadamiać. Zrobił to, ot tak, gratuit.

Ale też jak ten urzędnik, który pana ostrzegł.

- Tak, oczywiście. I jak volksdeutsch z zarządu dróg. Bo wie pani, co było dalej?

Po dwóch godzinach wyszedłem z kościoła. Nie miałem gdzie spać, zaczepiłem na ulicy polską rodzinę, odmówiła, że nie, nie może mnie przenocować. Włóczyłem się. Włóczenie się po ulicy było bardzo niebezpieczne. Złoczów to było niewielkie miasto, kilka ulic. Zrobiło się ciemno. No, trudno, pojadę do volksdeutscha, który polecił mnie do pracy. Uprzedzę go, że nastąpiła wpadka, niech się przygotuje, że nie wiedział, kogo poleca. Może załatwi mi coś następnego.

Dotarłem do niego w nocy. I on, ten Niemiec, w bardzo ładny, uczciwy sposób powiedział mi: - Wsiadaj do ciężarówki, odwiozę cię do Lwowa, nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić.

Było bardzo zimno. Okrył mnie plandeką, przewiózł.

Pojawiła się nowa możliwość przetrwania - w Liegenschaftach. To były powiernicze administracje dla majątków żydowskich i polskich porzuconych z powodu działań wojennych. Zarządzał nimi wyznaczony przez Niemców dyrektor, było biuro i urzędnicy. W każdym prawie Liegenschafcie brakowało urzędników. Ktoś mnie polecił do majątku oddalonego mniej więcej 20-30 km od Złoczowa. Pojechałem z Dziewczyną. Cieszyłem się, że dostanę pracę, zamieszkamy razem. Przyjechaliśmy wieczorem, miło nas przyjęto, dano pokój. Fajnie - pomyślałem. I wie pani, co zrobił Michał?

Pan Michał (śmiech) wymyślił, że pójdzie na pocztę i zawiadomi rodziców Dziewczyny, że wszystko w porządku. Poszedłem, zadzwoniłem, poszliśmy spać.

Rano, około ósmej, może wcześniej, leżę z Dziewczyną w łóżku, wpada administrator.

- Proszę pana, gestapo dzwoniło ze Złoczowa, mieli meldunek, że jakiś nieznany człowiek, który zamieszkał w Liegenschafcie, kręci się po wsi, zaraz przyjeżdżają.

- Za ile tu będą? - pytam.

Mówi: może za 20 minut. Czyli pieszo nie zdążymy dostać się na stację kolejową. Mówi: dam panu wóz z końmi.

Chwytamy walizki, może plecaki, już nie pamiętam. Zajeżdżają konie. Którędy uciekać? Od Złoczowa była szosa, która rozdzielała się na dwie drogi: do stacji kolejowej i do Liegenschaftu. Czyli - wykombinowałem - musimy dostać się do tego rozwidlenia, zanim oni się tam zjawią. A potem my skręcimy w odgałęzienie na dworzec, a oni, nadjeżdżając ze Złoczowa, pojadą prosto do Liegenschaftu. Tam dowiedzą się, że wyjechaliśmy, i oczywiście zawrócą na dworzec, ale my już wskoczymy do jakiegoś pociągu.

Bez koni ten manewr by się nie udał. I on je dał, ten administrator. Proszę zobaczyć, jakie fajne zachowanie. On się przecież strasznie narażał. Bo do niego dzwonili i musieli potem wiedzieć, że nas uprzedził i dał konie. Tyle mogę pani powiedzieć obiektywnie o Polakach.

Kiedy dojeżdżaliśmy do stacji kolejowej, zobaczyliśmy nadjeżdżający pociąg. Jesteśmy uratowani! Zatrzyma się na cztery minuty i dobiegniemy. Dobiegamy. Ale pociąg się nie zatrzymał. To był pociąg towarowy, pojechał dalej.

Mówię do Dziewczyny: - A teraz spokojnie. Zostawiamy walizki na peronie, udajemy, że spacerujemy, i szybko chodu na pola.

Lasów tam nie było, tylko gdzieniegdzie jakieś chaszcze. Musimy złapać inną linię kolejową.

Tonęliśmy w zaspach śniegu. Chyba nas nie gonili. Nie mogli przewidzieć, w którą stronę pójdziemy. Wieczorem doszliśmy do jakiejś stacji. Był cudowny wieczór, gwiazdy na niebie. Nie wiadomo, kiedy przyjedzie pociąg do Lwowa. Nie możemy czekać na dworze, zamarzniemy. Wchodzimy do pierwszej lepszej chałupy. A tam rozbawione towarzystwo, Polacy. Chichy, śmichy, wróżby, dla nas egzotyka, obchodzili andrzejki. Dołączyli nas do zabawy. A rano pociągiem do Lwowa. Dziewczyna poszła do matki, ja do małego hoteliku.

Jej matka była bardzo dobrze usadzona we Lwowie jako pomoc medyczna w gabinecie zaprzyjaźnionego dentysty, Polaka.

Wyszedłem do miasta. Chciałem w jakimś urzędzie spytać o pracę. Otworzyłem drzwi, zobaczyłem Niemca, cofnąłem się. Niemiec próbował mnie złapać za hals, ledwo uciekłem.

Hals?

- Kark po lwowsku.

Wiedziałem już, że nie ma co szlajać się po Lwowie, trzeba czekać. Co będzie, to będzie.

Hoteliki były rewidowane przez policję niemiecką mniej więcej dwa razy w tygodniu. Mój mieścił się blisko ulicy Sobieskiego, obok niego były otwarte antykwariaty. Kupiłem wiersze Broniewskiego. Wróciłem z tomikiem poezji, a że było zimno, położyłem się do łóżka i czytam sobie poezję. Czekając na policję. Dzień, dwa, może przyjdzie za dwie godziny, może za godzinę.

Po czterech godzinach - puk, puk, wchodzi Dziewczyna. - Jest bardzo dziwny - mówi - anons w dzisiejszej gazecie: poszukujemy robotników na wyjazd, malarzy pokojowych, ślusarzy (wymienionych było z dziesięć zawodów), dobre warunki, wyjazd natychmiast. - Dokąd? - pytam. - Nie jest napisane.

W anonsie podany był adres biura, które organizowało wyjazdy. Patrzę: na absolutnych peryferiach Lwowa. Idę. Jest ulica, jest mieszkanie, ale żadnej wywieszki. Dzwonię. Otwiera Ukrainiec, dwudziestoparoletni. Pytam: - Czy to biuro, które poszukuje robotników na wyjazd? Mówi: tak, a pan - siada - co jest?

Wymyśliłem, że jak powiem ślusarz, to się spalę, bo nie będę wiedział, w którą stronę kręcić kluczem, ale malować ściany każdy potrafi. Więc mówię: malarz pokojowy.

Dobra - odpowiada - ale musicie jeszcze pomówić z szefem.

Szefa nie ma, będzie jutro. Przychodzę następnego dnia. Jest szef, Polak.

Co panią znowu dziwi? Że mówię: Polak? No, wie pani, to się poznawało. Raczej się poznawało.

Po czym?

- Nie wiem. Może po sposobie mówienia, może zachowania. Tamten był Ukraińcem, a ten na pewno Polakiem.

A pan dla niego?

- Odniosłem wrażenie, że jego nie obchodziło, kim jestem. Lakoniczna rozmowa, o nic nie pytał. Może o dokumenty, czy mam. Miałem. Powiedział: w porządku, zabieramy pana, będzie pan miał dobrą robotę w firmie niemieckiej. Gdzie? - zapytałem. W Kijowie. Pomyślałem: świetnie, daleko od Lwowa, ponad 500 kilometrów. A głośno udałem zaskoczonego: aż w Kijowie?

- Tam dobrze płacą - wyjaśnił.

Mam dziewczynę - powiedziałem. - Chcę jechać z dziewczyną.

Chwilę się zastanowił: - To pańska sprawa - rzekł. Poinformował, że wyjazd do Kijowa nastąpi pojutrze w nocy, mamy więc być na Dworcu Głównym we Lwowie koło ósmej wieczorem. I dodał bardzo dziwną rzecz: jeśli chce pan coś zabrać, to radzę farbki do bielizny, dobrze się sprzedają. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi.

Może o bielinkę?

- Jemu chodziło o farbki Strójwąsa. To był niebieski proszek, powszechnie używany do prania, produkowany przez fabrykę Strójwąsa w Warszawie. Tylko po co miałbym je zabierać? Przecież jechałem do pracy, a nie na szmugiel.

Spakowałem się, pożegnałem ze znajomymi. Przyjaciel drukarz na do widzenia dał mi słownik niemiecko-polski Langenscheidta. Jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką miał. Powiedział: uciekasz, to weź, na pewno ci się przyda. Znałem go sprzed wojny. Marzył o lepszym świecie.

Komunista?

- Tak. Żydowski chłopak ze strasznie biednej rodziny. Zginął. Nawet nie wiem, jak i kiedy. Ten słownik to jedyna rzecz, która po nim została. Mam go do dzisiaj. Pokażę.

Bardzo zniszczony, brakuje okładek.

- Jest z innego wymiaru.

Przychodzimy. Ciemno, zimno, to był grudzień. Jest kilku Ukraińców, ten Polak - ich szef - oraz takich jak my ze 25. W holu dworca kazali nam siąść rzędem na podłodze i oprzeć się o ścianę. Wydawało mi się, że po to, byśmy wypoczywali. Siedzimy, czekamy na pociąg, nikt nie wie, kiedy przyjedzie. Pociągi chodziły, jak chciały. Nagle wpadają jacyś ludzie z latarkami. W ciemnościach nie widziałem ich twarzy. Oświetlają nas wszystkich po kolei i niektórych wyciągają. Wrzeszcząc: ty wychodź, ty, ty! Domyśliłem się, że to ukraińscy bandyci, którzy wyłapywali Żydów. Latarką machnęli mi po oczach, potem oświetlili Dziewczynę. Wyprowadzili parę osób i albo sami ich rozwalili, albo odstawili na policję niemiecką.

Dziewczyna dostała 40 stopni gorączki. Przyjeżdża pociąg towarowy, ona półprzytomna, wsiadamy. Ktoś mnie pyta: - Masz farbki? - Nie mam. Strasznie się zdziwił, strasznie! - A dlaczego nie masz?! - Bo mnie to nie interesuje - odpowiedziałem.

Zachowałem się jak głupiec, prawda?

Nie, jak panicz.

- A co!

Jedziemy, wypytuję o aspirynę dla Dziewczyny. Nikt nie ma. A ona w malignie. Słyszę, że Żyda znaleziono w którymś wagonie i wyrzucono z pędzącego pociągu. Koszmar.

Znaleźliśmy się w łapach przemytników. Ta banda umówiła się z głupimi Niemcami, że będzie im werbować i dowozić robotników do pracy w Kijowie. A że byli chytrzy, wykombinowali, iż przy okazji zarobią jeszcze więcej - na przemycie towarów. Przewozili więc ludzi nie po 150 osób za jednym razem, jak mieli w dokumentach, ale po 20-30 na ten sam dokument. Przekraczając granicę w Brodach wielokrotnie i szmuglując, co się da.

Dojeżdżamy do Kijowa. Ukrainiec zabiera nas: mnie i Dziewczynę, do jakiegoś mieszkania. Wynajmował pokój przy rodzinie. Przychodzimy, a tam - zabawa. Córka gospodarzy wychodziła za mąż następnego dnia, więc przyszło większe towarzystwo, żeby ją przelecieć grupowo. Co się pani tak patrzy?

Chyba nie rozumiem.

- Czego pani nie rozumie? Ja siedziałem przy Dziewczynie w drugim pokoju.

Proszę nie kpić.

- Ja? No skąd. To przecież proste. Ona jeszcze mogła. Nie była przecież mężatką (śmiech). To był jej ostatni dzień. Zabawa szła na całego. Pełna egzotyka. Naprawdę było wesoło.

Przyszłemu mężowi także?

- Nie pytałem (śmiech). Niech pani da spokój. Tu się nie ma nad czym zastanawiać. Życie seksualne dzikich opisał już Bronisław Malinowski. Nie czytała pani?

Następnego dnia Ukrainiec dał mi adres i poszedłem do pracy. W Kijowie Niemcy założyli kilka firm budowlanych, nazywały się Hoch-Tiefbau. Co w dosłownym tłumaczeniu oznacza "wysoką i niską zabudowę". Te firmy budowały domy, wykańczały mieszkania. Niemcy potrzebowali mieszkań. W Kijowie powstała cała masa niemieckich przedsiębiorstw.

Przychodzę, melduję się do pracy jako malarz. Ale firma jest porządna i solidni Niemcy uważają, że z nowym pracownikiem należy porozmawiać. Pyta jeden: a co pan umie? Zaczyna się rozmowa. Wychodzi z niej, że mam maturę i studiowałem. - A nie chciałby pan - proponuje - pracować w księgowości? Mówię: - Naturalnie, że chcę.

Wchodzę do księgowości, witają mnie z wielką radością. Jakaś Łotyszka cieszy się. - Jak to dobrze, że pan przyszedł, bo my nie umiemy prowadzić podwójnej rachunkowości, a pan jako fachowiec na pewno potrafi (śmiech).

Dali mi jakieś księgi. W podwójnej rachunkowości - wyrozumowałem logicznie - wszystko należy zapisywać w dwóch księgach, żeby jedna kontrolowała drugą. Nie potrafiłem się jednak zorientować, o które księgi chodzi, i szybko wyszło, że rachunkowy ze mnie żaden. Nie zdziwili się, przyjęli spokojnie, nie umiesz, to trudno. Powiedzieli: damy ci co innego do roboty. Zostałem skrobipiórkiem.

Mija kilka dni. Wzywa mnie szef bandy, ten Polak, na rozmowę. Spotykamy się na ulicy. Jest jak w amerykańskim filmie. Okrąża mnie parę osób i szef mówi: wydaj złote monety.

- Jakie monety?! - w ogóle nie zrozumiałem, o co mu chodzi. - Ja nie mam żadnych złotych monet, o czym ty mówisz?

- Masz - odpowiada. - Pytałeś, ile kosztuje złota moneta.

Zaczynam kojarzyć. Jakaś paranoja. Rzeczywiście pytałem jednego Ukraińca. W pociągu, jak jechaliśmy do Kijowa. On zaczął o monetach, to chciałem być grzeczny, bo z człowiekiem należy rozmawiać, prawda? A że nie wiedziałem o czym, to dla podtrzymania rozmowy zapytałem go, ile taka moneta kosztuje. Z tego wywnioskował, że mam, i powtórzył szefowi bandy.

Tłumaczę szefowi, że nie mam, wyjaśniam, dlaczego pytałem, ale szef bandy nie wierzy mi. Grozi: źle z tobą będzie, oddaj! Ja się wikłam, on myśli, że kręcę. W końcu chyba dotarło do niego, że ma do czynienia z idiotą, i mówi: puszczę cię. I pyta: a co to jest? Miałem wieczne pióro.

- Dawaj! Zabrał mi pióro.

- O! I kurtkę masz porządną - zauważył.

Miałem skórzaną. Jeszcze z Sokala. Od Janowszczyńskiego.

- Zdejmuj. Zabrał mi kurtkę. Pani to sobie wyobraża? Szef bandy przemytników, milioner, zabiera kurtkę biedakowi, jedyną, jaką ma.

Mówię do niego: słuchaj, nie muszę być w Kijowie. I strzelam z głupia frant: nie mógłbyś mi pomóc dostać się do Rumunii?

- Nie - odpowiedział poważnie - tego nie potrafię zrobić.

I wie pani, moje pytanie go nie zdziwiło. Czyli wiedział.

Co wiedział?

- Och, proszę pani, że jestem Żydem. To jasne. Bo po co Polak chciałby się pchać do Rumunii? Polak cieszyłby się, że ma dobrą pracę i spokój, o Rumunii by nie myślał.

Minęły kolejne trzy dni. Jest miło w pracy, ciepło w domu, mamy co jeść, przychodzi niedziela. A, pójdę na spacer - mówię sobie - trzeba popatrzeć na Kijów. Poszedłem na wzgórze z Ławrą Peczerską, najstarszym klasztorem. Nieopodal znajdowały się dawne koszary rosyjskie, bardzo ładne budynki, a ze wzgórza rozciągał się wspaniały widok na Kijów.

Wracam, przechodzę obok mojej firmy i dozorca mówi: gestapo było tu przed godziną, mieli meldunek, że jakiś podejrzany facet przyjechał ostatnim transportem ze Lwowa, szukają go.

No to koniec. Ktoś złożył doniesienie, że należy mnie sprawdzić. Może ktoś z bandy. Bo jeśli okaże się, że jestem Żydem, będzie można na mnie zarobić. Za wydanie Żyda Niemcy dawali po parę kilogramów soli. Nie pamiętam dokładnie ile - trzy albo siedem. Warto było się pofatygować.

Trzeba uciekać, natychmiast - ale jak! Kijów był miastem zamkniętym. Wjechać i wyjechać z niego można było za specjalnymi przepustkami. I ja - zamiast cofnąć się na ulicę i uciekać - powiedziałem do dozorcy: idę do dyrektora. Poszedłem. Zapukałem do jego gabinetu: chciałem prosić pana o rozmowę. A on bardzo grzecznie: słucham, o co panu chodzi?

Nazywał się Wuttke. Był Niemcem.

- Chciałbym dostać się do filii pańskiej fabryki w Winnicy.

Tylko on mógł mi wydać przepustkę na wyjazd. - O, Polak - zauważył - byłem w Polsce w 1939 roku.

Pyta, dlaczego chcę wyjechać. Mówię, że mało zarabiam, że w Winnicy zarobię więcej. Tłumaczy, że nie, że tam płacą tyle samo co tutaj. I proponuje: dam panu podwyżkę.

- Nie, panie dyrektorze - mówię - chcę wyjechać do Winnicy.

Przyjrzał mi się. Chce pan wyjechać z Kijowa? - zapytał.

- Tak, chcę wyjechać z Kijowa.

To był świadomy Niemiec. Rozumiemy się?

Nie.

- Za chwilę pani zrozumie.

Powiedział: wystawię panu dokument podróży. I Dziewczynie - wtrąciłem. Wystawił od ręki. Wychodzę. I wiem, że do Winnicy jechać nie mogę, bo gestapo zostanie poinformowane, dokąd pojechałem, i szybko mnie tam odnajdzie. Poza tym w Winnicy jest piekło. Słyszałem o masowych mordach, które tam urządzano. Muszę prysnąć dalej, najlepiej do strefy wojennej, tzw. Ost Ribbentropa, z niemiecką administracją i terenami wojskowymi, które kończyły się na Dnieprze i były, oczywiście, bardzo kontrolowane, ale inaczej, wojskowo, nie rasowo.

Tylko jak wydostać się z Kijowa? Najlepiej za pośrednictwem innego Hoch-Tiefbau. Idę ulicą i rozglądam się, gdzie jest jakiś Hoch-Tiefbau. Jeden zamknięty, drugi zamknięty, już późno, wieczór. Trzeci otwarty. Siedzi Niemiec w średnim wieku. - O co chodzi? - pyta.

- Chcę się dostać do pańskiej filii.

Pokazuję polskie papiery, że pracowałem u Wuttkego.

- Szukam pracy - nawijam mu - rozumie pan, wszyscy szukają dobrej pracy.

Wiem, że nie jest to szczególnie atrakcyjne uzasadnienie, ale rozmowa zaczyna się kręcić.

Z dziewczyną - mówię - chcę jechać, no wie pan...

To go przekonało. Oni rozumieli, że Mädchen to Mädchen, dziewczyny są ważne.

- Wystawię panu - powiedział - dokumenty do naszej filii w Stalino.

Gdzie to?

- W Donbasie, stolica Donbasu. No jak już, to już (śmiech).

Czyli Donieck.

- I wystawił. Bardzo szarmancki człowiek, pożyczył nam miłej podróży, dobrej pracy w Stalino, i do widzenia.

W Dniepropietrowsku był przejazd przez Dniepr, następowała zmiana pociągu. Wysiedliśmy z jednego, mieliśmy przesiąść się na inny. Przez Dniepr chodziły pociągi wyłącznie wojskowe i bardzo nieregularnie. Musimy czekać, straszny mróz. Wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia. Kantyna żołnierska! Nie przewidziałem. Cofnąć się? Nie, już nie można. Żołnierze siedzą przy stołach, gadają, śmieją się. Jadą na front i też czekają na pociąg. Stoimy przy drzwiach. Żołnierze nas zagadują. Kim jesteśmy? Skąd? A, Polen! Jeden z żołnierzy zaczyna z nami rozmawiać po polsku. Ślązak. Ślązaków jest więcej.

Jadą pod Stalingrad?

- A gdzie! To była scena jak z amerykańskiego filmu wymyślona przez hollywoodzkiego scenarzystę. W tłumie niemieckich żołnierzy jadących na front stoi dwójka ściganych Żydów i rozmawia z nimi po polsku. A oni mówią, dokąd jadą, z jakich są oddziałów. Wie pani, co to jest?

Szpionaż w Armii Czerwonej.

- W niemieckiej tak samo, die Spionage, szpiegostwo! Nie mija 10 minut, przychodzi niemiecka żandarmeria i do nas: - Co wy tu robicie? Po co kręcicie się wśród żołnierzy, jakie zbieracie informacje?

Pokazuję dokumenty, że jedziemy do Stalino, do pracy. Lejtnant się waha, czy nas zaaresztować, czy zostawić. Wypaliłem mu bezczelnie: proszę pana, to tylko w kinie jest tak, że gdy ktoś rozmawia z żołnierzami, od razu jest szpiegiem.

- Heraus! - wrzasnął i wyrzucił nas na mróz.

Przyjeżdżamy do Stalino. Duże miasto, z operą. Kompletnie zniszczone. Wielkie kombinaty metalurgiczne w ruinach. Jest styczeń 1943 roku.

Trwa bitwa o Stalingrad.

- Ale daleko. 500 kilometrów dalej na wschód.

Pytamy o filię Hoch-und-Tiefbau. Nikt o żadnej nie słyszał. Chodzimy, szukamy, według podanego adresu. Nie ma. Nie ma takiego adresu, rozumie pani?

Kolejny Niemiec, który...?

- Tak jest. Dajemy za wygraną, ale co robić? Idziemy do biura pracy. Przedstawiam się: student medycyny. Dziewczyna otrzymuje skierowanie do gabinetu analiz w jednym szpitalu niemieckim, ja idę do drugiego. W moim pracują sympatyczni Austriacy i trzech Niemców.

Pierwszy był komendantem szpitala w randze kapitana. Okulista. Miał szramę na policzku, bo jako student działał w korporacji studenckiej i bił się na szable w pojedynku. Drugim był Spiess, sierżant, który trzymał w garści całą załogę nieoficerską. Chodził napuszony, mocny człowiek, nie lubiłem go. Trzecim Niemcem w szpitalu był sekretarz partii nazistowskiej. Zagadkowy facet, jak się okazało.

Skierowano mnie do pracy na salę operacyjną. Wynosiłem kubły i żołnierzy po amputacjach.

Mrozy dochodziły do 40 stopni. Operowano żołnierzy spod Stalingradu. Rannych przywożono samolotami i pociągami. Niemieccy żołnierze po amputacjach często wpadali w śmiertelną malignę, prosili: sprowadź mi ojca, powiadom żonę, gdzie mój brat - pytali mnie.

Mieszkałem bardzo daleko od szpitala, z godzinę drogi. A praca non stop - w dzień i w nocy, operacje jedna po drugiej. Któregoś razu skończyłem pracę o drugiej w nocy i po co - myślę - będę w mróz pchał się do domu, prześpię się tych kilka godzin, co zostały, w szpitalu.

Nie było gdzie, to położyłem się na stole operacyjnym. Ale bez prześcieradła (śmiech).

Nagle zapala się światło i widzę: Niemiec, komendant szpitala, stoi w drzwiach. Jest zupełnie pijany. Zrywam się. Pyta: - Co tu robisz? Tłumaczę: - Pracowałem do późna, daleko mieszkam, jest zimno, bardzo przepraszam, drugi raz tego nie zrobię. - Jesteś Polakiem? - pyta. - Tak.

I on wtedy do mnie: - Aha, tym nowo przyjętym. I dalej: - Wiem, że jesteś szpiegiem, ale dla mnie Es ist mir ganz egal - powiedział - mnie jest wszystko jedno. I poszedł.

O co mu chodziło?

- Według niego, rozmawiając z żołnierzami, często nie całkiem przytomnymi, mogłem ich wypytywać, z jakich są jednostek, co dokładnie robili na froncie, czyli zbierać informacje o armii niemieckiej zaangażowanej pod Stalingradem. Głupio nie rozumował. Mogłem rzeczywiście. Tylko wie pani... (śmiech), buty mi się rozleciały. Dałem jeszcze w Kijowie do podzelowania i Gruzin mnie oszwabił. Podmienił zelówki, które szybko się odkleiły. Z oderwanymi podeszwami trudno było chodzić. Głowę miałem zajętą kombinowaniem, jak zdobyć nowe. Nie było gdzie kupić. Tygodniami pertraktowałem z magazynierem, żeby wymienił. Prosta transakcja - prosiłem - moje stare wojskowe wymień na nowe wojskowe. Bał się. Okropnie się bał. W końcu dał i chyba poinformował o tym Spiessa.

Woła mnie sekretarz partii, ten hitlerowiec i nazista, i mówi: - Spiess ze mną rozmawiał. Ma coś do ciebie. Radzę ci zmienić pracę.

Pani rozumie, co on powiedział? On dał mi do zrozumienia: zmywaj się stąd, bo szykuje się nieszczęście, i zaofiarował pomoc w załatwieniu nowej pracy. Dostałem w laboratorium w innym szpitalu, robiłem tam różne badania chemiczne - moczu, krwi.

Już jest wiosna 1943 roku. Może kwiecień. Tam wiosny przychodzą nagle. Prawie z dnia na dzień robi się zielono i ciepło. Idę ulicą i oczom nie wierzę. Na ulicy widzę paru żołnierzy włoskich. Co oni tutaj robią? Pod Stalingradem zostali przecież kompletnie rozbici wiele tygodni wcześniej.

Zaczepiam ich: buongiorno, buongiorno. Z samouczka Groosa znałem kilkaset włoskich słów. Zagaduję: che cosa fate qui? co tu robicie? A oni, jak to Włosi, od razu popadają w rozmowę. Odpowiadają: - Przyjechaliśmy jako oddział di ricupero. Nie znałem tego słowa, co to znaczy ricupero? - pytam. Tłumaczą: - Tutaj jest mnóstwo żelastwa, broni, tanków, armat, a że we Włoszech nie mamy rudy żelaza, to ładujemy ten złom do pociągów i wywozimy do Włoch. Załadujemy 30 i ostatnim pociągiem wrócimy do Włoch.

- Ostatnim wracacie do Włoch? - upewniam się. - Tak - odpowiadają. - Jestem zainteresowany - mówię - zabierzcie mnie.

- A to musi pan pomówić z naszym szefem, majorem Vasonem.

Komendantura włoska znajdowała się w Makiejewce. Jak się do niej dostać? Między Stalino a Makiejewką stała na szosie niemiecka kontrola wojskowa. Wypatrzyłem na ulicy tego hitlerowca ze szpitala, co mi pomógł załatwić pracę, i zaczepiłem, gdy wsiadał do samochodu. Nie przewiózłby mnie pan? - zapytałem. Wsiadaj - powiedział - schowaj się pod plandeką.

W komendanturze włoskiej przyjął mnie kapitan Gamba, prawa ręka majora Vasona. Mówię, że chcę do Włoch. Pyta: dlaczego? Mówię: - Bo mnie się nie bardzo chce pracować, chcę studiować.

Przygląda mi się. - Aha - mówi - rozumiem.

Fajnym facetem się okazał. Długa rozmowa.

Po włosku?

- Tak, tak. Nie wiem, czy nie wtrącałem słów niemieckich, być może, ale on rozumiał, oni wszyscy znali trochę niemiecki. - Na pana wyjazd musi być - powiedział - zgoda majora Vasona. Za parę dni powiadomię, czy major pana przyjmie.

Jak powiadomi?

- Nie pytałem. Uznałem, że to już nie moje, a jego zmartwienie. Podziękowałem, wyszedłem. Po dwóch, trzech dniach idę główną ulicą Doniecka, chyba Szewczenki. To taki deptak spacerowy, przy którym mieszczą się opera, szpitale i wszyscy się z sobą spotykają. Nagle wyrasta przede mną młody porucznik we włoskim mundurze. Pyta: - To pan był w naszej komendanturze? - Ja.

- Chce pan wyjechać do Włoch? Tak. - Rozmawiał pan z capitano Gamba? Tak. - Chciałby pan pomówić z naszym szefem? Tak. - I kapitanowi Gamba powiedział pan, że jest Polakiem? - Tak jest.

Zaczyna mówić po polsku. Perfekcyjną literacką polszczyzną. - Przejdźmy na bok - proponuje - chciałbym z panem zamienić parę słów.

Stanęliśmy z boku ulicy. Zarzucił mnie pytaniami. Skąd pan, ze Lwowa? Był pan studentem? A do którego gimnazjum pan chodził? Jak ono się nazywało? Przy jakiej było ulicy? Sprawdzał mnie, wypytując o szczegóły z geografii Lwowa.

- Czyli wyjechał pan ze Lwowa - upewnia się - żeby pracować tutaj?

O! - pomyślałem - zaczynają się dwuznaczne identyfikacje. Rzuciłem coś wymijającego. Następnych jednak pytań, co robiłem od wyjazdu ze Lwowa - nie zadał.

Na zakończenie powiedział, żebym za parę dni zgłosił się do majora Vasona, podał mi swoją wizytówkę i życzył szczęśliwej podróży do Włoch. - Proszę odwiedzić tam moją rodzinę - dodał.

Szpieg?

- Zaraz, zaraz, nie wszystko od razu. To jest życie, nie telewizyjny kryminał. Polak z Wilna. Wyjechał z rodzicami i bratem do Włoch na początku wojny. Zamieszkali w Bolonii.

A co było na wizytówce?

- Fanti, Garaldo Fanti, i adres w Bolonii.

Za parę dni poszedłem do majora Vasona. Typowy Włoch: gruby, hałaśliwy. - Chcę z Dziewczyną - uprzedziłem.

- Wyjeżdżamy z końcem lipca - poinformował. Ale o zgodę na nasz wyjazd - wyjaśnił - musi wystąpić do sztabu generalnego w Rzymie. Jeśli ją dostanie, to pojedziemy, a jak zgody nie dostanie, to nie pojedziemy.

Minął maj, czerwiec, dalej mierzę w szpitalu białko w moczu. Niemcy zapowiedzieli spis ludności. Nerwowa sytuacja. Wyjdzie, że jacyś Polacy kręcą się na terenie przyfrontowym. Front jest już bardzo blisko, Niemcy spodziewają się natarcia Sowietów. Nagle słyszę, że Amerykanie wylądowali na Sycylii. No to koniec ze mną. Włosi przegrywają wojnę, mają obce wojska we własnym kraju. Idę do majora Vasona. Za trzy dni ich pociąg odjeżdża. Mówi, że z Rzymu nie ma żadnych wiadomości. To koniec. A dzień później woła, że nadeszła iskrówka. Pani sobie wyobraża? Amerykanie lądują na Sycylii, a sztab generalny włoskiej armii wyraża zgodę na zabranie pana Tyborowicza ze Stalino do Włoch za wybitne zasługi dla armii włoskiej. I na dodatek daje mi promesę obywatelstwa włoskiego. Major Vason mówi: - Za dwa dni rano proszę się zgłosić z rzeczami, jedziemy.

Jedziemy do Włoch! Dali mi mundur, ale bez odznaczeń.

Co za mundur?

- No, włoski. Jechałem w mundurze włoskim, jako włoski żołnierz. A co!

Zapakowałem tom opowiadań Czechowa po rosyjsku, żeby sobie w pociągu poczytać, i dziennik lektur, w którym zapisywałem przeczytane książki. Potem pokażę go pani.

Wsiedliśmy z Dziewczyną do eszelonu. Mnie Włosi umieścili w wagonach towarowych razem z żołnierzami, a kobiety w osobowym. Eleganccy Włosi odstąpili im dwa przedziały.

Jakim kobietom?

- Było trochę Ukrainek, dziewczyn włoskich oficerów. Ukraińska policja usiłowała je wyłuskać z pociągu. Wskakiwali na schodki biegnące wzdłuż wagonu, krzyczeli: dawajcie te dziewczyny, a Włosi ich odpędzali, uderzając gazetami po głowach i krzycząc: won stąd, won.

We Lwowie stanęliśmy. Poprosiłem jednego Włocha: chodź ze mną, chcę zadzwonić. Nie, nie do miasta, do miasta bym nie ryzykował, na dworzec, do telefonu.

Zadzwoniłem do dentysty, u którego pracowała matka Dziewczyny. Rozmawiałem krótko, może minutę. - Proszę pana - powiedziałem - nazywam się Michał Bristiger, proszę przekazać mojej matce, jeśli będzie pan mógł, że jadę do Włoch.

Była w Moskwie sekretarzem generalnym Związku Patriotów Polskich.

- Nie wiedziałem. Ale moją wiadomość dostała. Powiedziano jej, że ktoś przedstawiający się jako jej syn informował przez telefon, że jedzie do Włoch. Do Włoch? W środku wojny? Nie uwierzyła.

We Lwowie do naszego pociągu wsiadła jakaś Żydówka. Nic o tym nie wiedziałem. Nagle w Dębicy Niemcy zatrzymują nasz pociąg, gestapo wyciąga ją z wagonu, przesłuchuje i ona - tragiczna sprawa - zeznaje, że w pociągu znajdują się jeszcze inni cywile, kilka dziewczyn i chłopak. Gestapo zażądało ich wydania. Major Vason nie zgodził się. Włoski pociąg wojskowy jest eksterytorialny i on nikogo nie wyda!

Nagle widzę: Niemcy odłączają lokomotywę, oświadczają: wy dalej nie pojedziecie. Vason każe wyciągnąć stoliki na peron i zaprasza swoich oficerów do grania w karty. Oglądałem ich przez okno - grali w karty i czekali, co będzie dalej. Vason oświadczył Niemcom: jak nas nie wypuścicie, to iskrówką powiadomię włoski sztab generalny, że zostaliśmy przez Niemców napadnięci.

To był - przypominam - lipiec 1943, stosunki między Włochami a Niemcami były bardzo napięte. Marszałek Pietro Badoglio, głównodowodzący armią włoską, szykował się do pertraktacji z aliantami, żeby doprowadzić do kapitulacji Włoch. Włosi - moim zdaniem - szukali pretekstu, żeby się obrócić przeciwko Niemcom.

Potem się dowiedziałem, co było dalej. Komenda gestapo w Dębicy zadzwoniła do Hansa Franka, co robić. Przyszedł rozkaz: wypuścić pociąg, nie interweniować.

Vason oświadcza: ja im pokażę, na granicy w Brenner urządzimy fetę - uroczysty powrót do Italii włoskich żołnierzy zasłużonych dla ojczyzny. Panie majorze - prosiłem - lepiej tego nie robić. A on: święto musi być.

Zawiadomił sztab niemiecki, żeby nas oficjalnie powitał. 1 sierpnia 1943 roku wjeżdżamy do ojczyzny.

W pana urodziny.

- Tego dnia skończyłem 22 lata. Uzbrojeni Niemcy stoją rzędem na peronie i z pogardą patrzą na tę hołotę, Vason każe nam śpiewać włoski hymn narodowy, śpiewamy, komedia nie z tej ziemi.

Jak w filmach De Siki?

- A po przejechaniu trzech-czterech kilometrów - też jak u De Siki - do naszego wagonu wszedł mały poczerniały facet z tajnej policji i zapowiedział: a teraz, panowie, do koszar pójdziecie, prosimy do koszar! Koszary znajdowały się w Vipiteno, małej mieścinie na granicy włosko-austriackiej.

A ja co - zaprotestowałem - też niby jestem aresztowany, dlaczego? Nie, nie, skąd - usłyszałem - to tylko kwarantanna. Wojsko italiano musi przejść miesięczną kwarantannę.

Skierowano mnie z jednym Włochem do pilnowania przywiezionych z Rosji dzieci. Wie pani, ile było tam dzieci?

Co za dzieci?

- Zebranych z ulicy. Z 60! Włosi w Stalino opiekowali się bezprizornymi sierotami. Nie chcieli zostawić je na zatracenie, to przywieźli do Włoch.

Leżałem na podwórzu, bo nic nie miałem do roboty, i kombinowałem. We Włoszech rządził Mussolini, działała administracja faszystowska, było zwalczanie partyzantów i łapanki na ulicach. A przede mną znajdowała się Itaka, ziemia obiecana - przełęcz Brenner, dalej Alpy, a za Alpami Szwajcaria. Wyobraźnia mi pracuje, snuję marzenia, straszna pokusa. Podpytuję Włochów: czy można tam przejść? Jak masz trochę pieniędzy, to się załatwi. Rozmawiam z Dziewczyną. A ona, że serce ma chore, nie da rady, nie przejdzie. No trudno, sam nie pójdę, rezygnuję. Dobrze się stało. Bo Szwajcarzy bardzo pilnowali swojej granicy i wydali rozporządzenie, by wszystkich nielegalnie ją przekraczających zawracać wprost do Niemców. - Panie komendancie - zagadnąłem komendanta obozu - czy pan zauważył, że Niemcy postawili armatę przeciwlotniczą na wzgórzu? Oczywiście, że widziałem. A zastanawiał się pan - pytam go dalej - po co ją Włochom stawiają, tak za nic? Eeee tam - zbagatelizował - stawiają, bo to dobry punkt. Panie komendancie - tłumaczę mu - działo przeciwlotnicze nie musi przecież strzelać tylko w górę. A on: - Eee, niech pan takich rzeczy nie opowiada.

I wie pani, co się stało? Włochy skapitulowały. To był wrzesień 1943 roku. Do koszar przyszedł w nocy niemiecki patrol - kilkunastu żołnierzy - i wziął do niewoli 2,5 tysiąca Włochów. Niemcy szli od pokoju do pokoju z karabinami i wyciągali ich z łóżek. Coś strasznego. Byłem w innym budynku, z dziećmi. Po nas więc nie przyszli.

Szybko schowałem mundur, przebrałem się za cywila i poszedłem na rekonesans. Z pokoju nad główną bramą wyjrzałem przez okno. Włochów aresztowano, a Niemców jeszcze nie ma. Trzeba podjąć decyzję. Miotałem się, jaką. Zostać czy uciekać. W końcu zdecydowałem. Pobiegłem do włoskiego burmistrza. Przedstawiłem mu sytuację: jestem Polakiem, mam przyrzeczone włoskie obywatelstwo, niech mi pan wystawi dokument, że czekam na obywatelstwo. Wystawił.

Na ulicach wybuchały strzelaniny, trzeba przeczekać. Wróciłem do koszar, przy bramie stał Niemiec. Proszę pana, proszę mnie wpuścić, ja nie mam z tym nic wspólnego, ale tu mieszkałem i dalej chcę mieszkać. Wpuścił. Przez parę dni nie wychodziłem. Trochę się uspokoiło. Trzeba jak najszybciej stąd wyjechać, bo źle skończę. Najlepiej tam, gdzie nie ma jeszcze frontu. Czyli do Mediolanu. Żeby wyjechać, musiałem dostać przepustkę od komendanta dworca. Samemu iść niebezpiecznie. - Fritz - poprosiłem jednego - chodź ze mną. Fritz był młodym Niemcem z obsady wojskowej. Dotarliśmy do dworca, otworzyliśmy drzwi i jakiś ohydny Niemiec wziął mnie za terrorystę. Rzucił do Fri-tza: dobrze, żeś go przyprowadził, a mnie chwycił za kark i wcisnął w jakieś przejście. Na pewno na rozstrzelanie. Partyzanci włoscy w tym czasie organizowali sporo zamachów na tunele, które były niemieckimi wojskowymi drogami dojazdowymi, i Niemcy rozstrzeliwali każdego, kto kręcił się w pobliżu. Fritz zorientował się w sytuacji, pobiegł za mną z krzykiem, że nie jestem terrorystą, że my razem idziemy do komendanta. I Niemiec mnie puścił.

Komendantem dworca był kompletnie zesklerociały Austriak. Niemcy nie mieli już kim obsadzać podrzędnych stanowisk. Zapytał: dlaczego ty, Polak, chcesz jechać do Mediolanu. Odpowiedziałem, że dlatego, iż lubię La Scalę. Ja też - ucieszył się. - Jestem z Wiednia - podkreślił z dumą. I arię jakąś mi zaśpiewał. Wydał zgodę na wyjazd.

Z Adą?

- Już pani wie? Tak, z nią. Wsiedliśmy do pociągu. Włosi mnie w nocy upili, zasnąłem. Nad ranem okazało się, że przejechaliśmy Mediolan i jesteśmy w Bolonii. Wyskoczyliśmy z pociągu. Dalej pchać się było niebezpiecznie. Walki toczyły się pod Anzio, 40 km od Rzymu. Co robić? Wracać do Mediolanu? Pociąg miał przyjechać za wiele godzin.

A, wpadniemy do rodziny Fantich. Miałem wizytówkę Garalda. Pozdrowię, powiem, że go spotkałem w Stalino, ucieszą się.

Przywitali nas bardzo serdecznie. Polak, jak miło. Są rodzice Garalda, jest brat Napoleone z żoną Krystyną. Pan Fanti był starszym panem, pani Fanti Rosjanką.

Od razu proponują: niech pan zostanie w Bolonii, pomożemy się wam urządzić, mamy wolne mieszkanie. Znajduje się blisko centrum, obok węzła kolejowego, opuściliśmy je, bo były tam silne bombardowania.

Dają nam klucze, a wieczorem zapraszają na kolację.

Przy kolacji miła rozmowa. Opowiadam, że Stalino, okupacja niemiecka. Oni, że dziadek był Włochem, oficerem napoleońskiej armii, stąd nazwisko Fanti, i że został w Rosji. A w 1917 roku uciekli do Polski i osiedlili się w Wilnie. Napoleone był pianistą w radiu wileńskim. W 1940 roku, kiedy powstała republika litewska i władze zapowiedziały, że wszyscy Włosi lub obywatele pochodzenia włoskiego mają prawo do repatriacji, rodzina Fantich przeniosła się do Włoch.

Oni: ach, jesteśmy bardzo zadowoleni, że pan, panie Tyborowicz, tutaj się znalazł. Schodzimy na Lwów. Ot, polskie rozmowy. Krystyna, żona Napoleone, pyta: a gdzie pan chodził do szkoły powszechnej? Mówię, że do Jana Niemca.

Aha - mówi - do Jana Niemca? To bardzo ciekawe, bo ja też.

Tak?

I zaczyna dopytywać: do jakiej klasy pan chodził w tym i tym roku? Kto był w pańskiej klasie?

Mówię: Ingarden - syn prof. Ingardena, Rothfeld, syn prof. Jakuba Rothfelda, bardzo słynnego neurologa, wymieniam nazwiska jeszcze paru moich kolegów.

Krystyna blednie.

- Proszę pana - mówi - ja chodziłam do tej samej klasy i żadnego Tyborowicza w niej nie było.

Do dzisiaj pamiętam wstrząs, jaki przeżyłem. Boże, co oni muszą o mnie myśleć?! Że do ich domu wdarł się jakiś oszust, przedstawił się fałszywym zapewne nazwiskiem, wymyślił sobie życiorys i kłamie, że był w tej i tej klasie, a ona wie, że żadnego Tyborowicza w niej nie było.

Nie wiem, co powiedzieć. Niezwykle podejrzana sytuacja, nie do wytłumaczenia.

Wszyscy na mnie patrzą. Cisza.

I nagle: Michał? - pyta Krystyna. - Michał? - pyta z niedowierzaniem. - To ty?!

Wtedy ją rozpoznałem. Krystyna Kowalewska! Krysia, wspaniała dziewczyna. Co za radość!

Michał Bristiger
jest profesorem muzykologii. Urodził się w 1921 r. w Jagielnicy, miasteczku położonym blisko granicy polsko-rumuńskiej. Jego dziadek miał tam aptekę. Gry na fortepianie uczył się we Lwowie oraz w Bolonii, gdzie znalazł się w 1943 r. w wyniku niezwykłych zbiegów okoliczności. W 1946 r. wrócił do Polski. Ukończył medycynę i muzykologię. Specjalizuje się w problematyce relacji między muzyką a słowem we włoskiej muzyce wokalnej XVII i XVIII w. Zajmuje się również krytyką muzyczną i popularyzacją muzyki. Był redaktorem periodyku "Res Facta - Teksty o Muzyce Współczesnej" oraz "Pagine - Materiały Muzyczne Polsko-Włoskie". Obecnie redaguje internetowe pismo "De Musica".
Jest członkiem prestiżowych komitetów i stowarzyszeń naukowych w kraju i za granicą.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - http://wyborcza.pl/0,0.html © Agora SA

Wstawiono z <http://wyborcza.pl/2029020,130400,6110330.html>